Składniki:
- ser, potarty, dojrzewający (taki szwajcarski najlepiej) i ede coś tam
- wino białe, półwytrawne (wiem, bo próbowałem specjalnie :P)
- gałka muszkatołowa
- pieprz
- mąka kukurydziana (ale może być zwykła)
- chleb
Zaczynamy od postawiania garnku na kuchence. Garnek winień być grube dno, najlepiej ceramiczne, aczkolwiek taki z powłoką teflonową też się nada. Wrzucamy sera, dolewamy trochę wina (oczywistym jest, że nie znam dokładnych proporcji, bo po co :P). Jak się wszystko ładnie topi to mieszamy to łyżką (albo widelcem). Nie można dopuścić, żeby ser się przypalił.
Dodajemy pieprzu oraz gałkę muszkatołową. Mieszamy dalej. Na sam koniec dosypujemy trochę mąki, tak około dwóch łyżek stołowych. Jeszcze chwilę trzymamy na ogniu i gotowe. Stawiamy to na podwyższeniu, na stole, a pod spodem odpalamy podgrzewacz. Wojtek miał taki żelowy w kolorze niebieskim (tak musi wyglądać posoka szatana!).
Tak to mniej więcej wtedy wygląda
Kroimy chleb w kawałki mniej więcej 2-3 cm. Nabijamy chleb na widelec, maczamy w serze i cieszymy się jak dzieci :) Zupełnie jak ja na tym filmiku :P
----
A teraz opis podróży.
Dzień pierwszy
Był poniedziałek. Czekałem cierpliwie, aż wyschnie mi pranie - bo przecież po co przygotowywać się do podróży wcześniej niż poprzedniego dnia wieczorem :P Ale w końcu wyruszyłem. Gdzieś koło 12 pojawiłem się na autostradzie. Czemu tak późno? Bo Wojtek wracał we wtorek do Szwajcarii, więc nie mogłem przyjechać przed nim :)
Zastanawiałem się, jak bardzo trudno będzie złapać stopa (tak jakoś nie podobał mi się wyjazd z Wrocławia na autostradę). Poszło świetnie - 10 minut i już jechałem. Podwiózł mnie gościu, który pracuję na wysokościach - w tym momencie zajmuję się we Wrocławiu pielęgnacją i ratowaniem drzew. Zostawił mnie przy jakiś zjeździe z autostrady. A ja dalej miałem dobra pasję - kilkanaście minut i jechałem dalej.
Tym razem jechałem z tancerzem mieszkającym w Rotterdamie. Właśnie tam jechał. Nawet pytał, czy nie chce jechać jednak z nim :P Jednak musiałem odrzucić tą propozycję (głównie dlatego, że chciał, żebym się dołożył na paliwo). Nie pamiętam gdzie mnie wysadził, ale też jakoś bezproblemowo złapałem stopa.
Jechałem z kierowcą busa - jeśli dobrze pamiętam, to zajmował się montażem ogrodzeń. Jeździł po Europie, mierzył co tam miał mierzyć, a później jechali montować ogrodzenia. Radosny to był człowiek :) Jak mu powiedziałem, gdzie jadę i po co ("dwa dni jazdy do Szwajcarii, dwa dni tam i dwa dni powrotu"), to usłyszałem szczere i radosne "Ochujałeś?!" :D
Wysadził mnie tutaj:
Wyświetl większą mapę
Ogólnie to wszyscy chcieli jechać w górę, a mnie zależało żeby pojechać przez Zgorzelec. Na szczęście w tym właśnie miejscu, zaraz przez rozjazdem wybudowali stację benzynową ze sporym parkingiem dla tirów. Przeszedłem się po tirach i 10 minut później już jechałem w stronę Norymbergi. Dojechałem z panem tirowcem mniej więcej tutaj:
Wyświetl większą mapę
Czyli jakby nie patrzeć, to zrobiłem kawał drogi. Jeszcze po drodze przez CB radio załatwił mi podwózkę busem do Norymbergi. Na parkingu nastąpiło przekazanie autostopowicza i jechałem dalej :) Tym razem z młodym kolesiem z Legnicy. Chciałbym zauważyć, że słońce do tej pory grzało nie miłosiernie, a dopiero w tym samochodzie była działająca klimatyzacja :) Cóż za radość i szczęście!
Ogólnie to planowałem poprzestać ten dzień na parkingu (bo przecież nie mogłem dojechać za szybko!). Spokojnie otworzyłem paczkę rodzynków i odpoczywałem. Spotkałem na tym parkingu dwójkę autostopowiczów, nasza rozmowa wyglądała mniej więc tak:
-Hello.
-Hi.
-Where are you from?
-Poland.
-No my też :)
Okazało się, że jadą z Gdańska na Chorwację i biorą udział w zawodach autostopowych. Szukali podwózki do Monachium. Stwierdziłem, że mi się nie spieszy, więc odpuściłem sobie rozmowę z tirowcami. Stanąłem za to na wylocie parkingu. Chciałem do Stuttgartu, a złapałem stopa do... Monachium. Nie wiem po jaką cholerę wsiadłem (bo przecież nie tam chciałem jechać). Dojechałem po Monachium ze świadomością "nie wiem, jak jechać dalej, ale Kinga tędy jechała do Wojtka, więc napiszę do niej, bo na pewno się da". Jak pomyślałem tak zrobiłem. Dostałem odpowiedź, że ona jednak zrezygnowała z jazdy przez Monachium.
Normalnie to powinienem się przejmować, ale miałem wakacje i poważniejsze problemy (wiewiórki rzucały w mój namiot nie wiem czym, ale były dzikie i szalone!).
Dzień drugi
Rano patrzyłem na tą mapę, i nie widziałem jakieś sensownego wyjścia jazdy. Nie mówię, że nie ma takiej drogi, której można by pojechać. Po prostu tej drogi nie było na mojej maleńkiej mapie :P Ale, kto by się przejmował :)
To był mały parking (bardzo mały), martwiłem się, że nic tutaj nie złapie. Nie potrzebnie. Przepuściłem pięć samochodów i już jechałem. Z Niemcem, który jechał do Monachium na kemping. I tutaj mam pewne wątpliwości, bo nie do końca go zrozumiałem, albo jego samochód miał 29 lat, albo on od 29 lat jeździł na kemping do Monachium :) Taki szczegół :P
Przejechałem z nim całą obwodnice, nadrobił dla mnie nawet kawałek drogi i wylądowałem na wylocie w stronę granicy z Austrią. Czyli wylądowałem gdzie tutaj:
Wyświetl większą mapę
Wylądowałem na podobny parkingu co wcześniej, ale również nie było problemu ze złapanie stopa. Tym razem jechałem z Martiną i jej córeczką. Standardowa reakcja na wiesz o tym gdzie i jak jadę "You are crazy!". Świetnie mówiła po angielsku więc zacząłem się wprawiać w rozmowę (po podróże po obcych krajach uczą i kształcą). Przejechałem z nią jakieś 50 km i zostałem na stacji benzynowej.
Już się zastanawiałem nad tym, czy by nie zmienić planów i nie pojechać do Włoch (bo jakoś to rozsądniej wyglądało). I tak siedziałem sobie na plecaku, nieogolony, włosy sterczały mi w każdą stronę i tak od nie chcenia wystawiałem rękę. Zatrzymała się dziewczyna, Francuska. I jechała baaaardzo w moją stronę, czyli przejechałem z nią resztę Niemiec, Austrię oraz praktycznie całą Austrię. O taką drogę (mniej więcej):
Wyświetl większą mapę
Dziewczyna była sympatyczna, studiowała w Zurychu, świetnie prowadziła (naprawdę) i pomimo tego, że nie znała drogi to jakoś dojechaliśmy :) Później zostało mi już tylko 40 minut jazdy do Lozanny.
Trochę w złym miejscu stanąłem, ale wszyscy chcieli mi pomóc i kierowali mnie w inne miejsce. Wszystko spoczko, tylko, że każdy wskazywał inny, przeciwległy koniec miasta. Z tej chęci pomocy podwiózł mnie koleś przed miasta i zostawił na stacji benzynowej (bo tam podobno wszyscy jadący do Lozanny przejeżdżają). No to stanąłem. I czekałem ze dwie godziny. Masakra, być 40 minut od celu i nie móc dojechać.
W końcu się udało. Zabrali mnie dwaj kolesie, którzy robili zdjęcia dla WikiMedia :) Jeden z nich był na kole podbiegunowym (albo gdzieś w okolicach). Sympatyczni :) Podwieźli mnie pod samą klatkę u Wojtka. Tam czekałem z godzinę, aż Wojtek się obudzi i wpuści mnie do środka :P
Jeszcze tego samego dnia wyszliśmy na coś w rodzaju kopca (bo wiadomo, że najlepsze kopce to są w Krakowie, a reszta to tylko marna imitacja). Piękny widok na alpy tam jest :) O taki:
A później jeszcze do portu. W porcie mnóstwo jachtów, którymi można śmiało pływać po morzu (ja pływam mniejszymi :P). I ogólnie przyjemno :)
Dzień trzeci
Po przebudzeniu oglądałem sobie widoki z okna. Miałem widok na Mont Blanc. Znaczy miałbym, gdyby jedna góra go nie zasłaniała. I gdyby drzewo nie zasłaniało góry, która zasłaniała Mont Blanc. Ale prawie go widziałem!
Po śniadaniu (i robieniu kanapek na drogę) ruszyłem na podbój miasta. Lozanna położona jest na zboczu wzgórza więc ciężko zabłądzić (idąc pod górę, idzie się na północ, idąc w dół - na południe). Ma to też swoje minusy - tam nie ma płaskich ulic - wszędzie trzeba się wspinać :P
Mając to wszystko na uwadze, a także rozmowę z Wojtkiem na temat tego, co warto zobaczyć, zacząłem zwiedzanie miasta od góry. Znaczy wlazłem gdzie się dało najwyżej, a później schodziłem. Na wielkiej górce pod miastem, stałą sobie wieża. Wieża była drewniana, z wielkich kawałów drewna zrobiona. Istne cudo. Żeby wejść do tej drewnianej wieży, trzeba było nacisnąć elektroniczny guzik (oczywiste przecież). W sumie to dobrze, że Wojtek mi o tym powiedział, bo wszędzie napisy były tylko po francusku.
Widok z wieży - cudeńko. Wprawdzie było trochę chmurek, ale i tak było pięknie. Postałem, nacieszyłem się widokiem i ruszyłem dalej, w stronę włochatych świń (niestety, nie mam ich zdjęcia). Były dość leniwe, w ogóle się nie ruszały. Tylko jedna mała, włochata świnka (strasznie urocza) próbowała wskoczyć na swoją mamę :)
Widziałem tam też parę innych zwierząt - jakieś króliki, kozice i krowy. Krowy złowrogo gryzły trawę i mnie obserwowały. Były też jakieś rybki - mniej więcej grubości mojego uda (czyli ze 3 dni taką rybę by się jadło). I pływały jak rekiny (z płetwą grzbietową nad wodą).
Schodząc w dół oglądałem co nieco (w sumie to dużo) i starałem się zabłądzić (bo tak właśnie lubię zwiedzać). Na sam koniec zaszedłem jeszcze do portu i do parku olimpijskiego (nareszcie jakieś napisy po angielsku!). Fajnie, ładnie, uroczo.
Później obiad i pojechaliśmy z Wojtkiem do biblioteki. Tak fajnego budynku to w życiu nie widziałem! Wyglądał, jakby projektowali go Polscy robotnicy, którzy właśnie wrócili od szwagra z imienin. Podłogi były krzywe (tak do paru metrów różnicy między poziomami), dużo szkła (całe ściany to praktycznie samo szkło) a do tego skrzydło bez książek, ale z poduszkami. Wojtek mówił, że to sypialnia - bierze się poduszki (które sobie tam leżą), układa się wygodnie na nich i patrząc na alpy zasypia. Genialnie po prostu.
No i wracając usiedliśmy na huśtawce i się bujaliśmy :)
Potem jeszcze powrót, kolacja, trochę pogadaliśmy (noce Polaków rozmowy, czyli jak ma na imię orzeł z monet? Ustaliliśmy, że na pewno Rafał) i spać.
Dzień czwarty
Do godziny 17 nie różnił się znacząco od dnia poprzedniego - błąkałem się po mieście, pstrykałem zdjęcia, zwiedziłem muzeum historii miasta (bardzo jestem zadowolony, że poszedłem akurat do niego). Na koniec wylądowałem w parku (koło placu zabaw) i pospałem a trawce, łapiąc słońce (teraz mi przez to schodzi skóra z nosa).
Znalazłem też ciekawą rzecz - otóż miejscowa katedra jest ozdobiona... latającą krową. Poniżej zdjęcie na dowód:
Później się dowiedziałem, że to prawdopodobnie jedna z bestii z apokalipsy, ale dla mnie zawsze pozostanie latającą krową :)
Jakby ktoś chciał zobaczyć resztę zdjęć, to są tutaj.
No i na koniec dnia, pojeździliśmy jeszcze z Wojtkiem rowerami po winnicach. Moja kondycja została przetargana na wszystkie strony :P
Co mi się w oczy rzuciło, w ciągu tych dwóch dni:
Ludzie bardzo chcieli, żebym przeszedł przez ulicę. Wystarczy podejść do przejścia, a już się wszyscy zatrzymują, żeby Cię przepuścić.
Służby miejskie odkurzają tam chodniki. Mają takie wielkie odkurzacze i chodzą odkurzając (to niby tłumaczy, dlaczego tak tam czysto ;P).
Każdy budyneczek, każdy jeden bez wyjątku jest strasznie zadbany. Jakby co dopiero wyszedł spod rąk jakiegoś konserwatora. Ślicznie to wygląda, jak się zwiedza.
Fontanny są wszędzie. Do tego leci w nich woda z miejskich rur - co oznacza, że przy każdej fontannie możesz się śmiało napić wody. Genialne. A jak się tak dużo piję, to trzeba często robić siku. I z tym też nie ma problemu, bo jest sporo toalet, w dobrym stanie i wszystkie darmowe.
Dzień piąty
Dnia piątego zacząłem wracać. Bez pośpiechu :) Zrobiłem zakupy, wsiadłem do metra (jeździ sobie takie bez kierowcy i na pewno rozjeżdża koty na torach!), potem trolejbusu, a potem spóźniłem się na autobus i czekałem godzinę na następny. Jestem spryciarz jakich mało, bo czekałem na niego 20 minut i jakoś zdołał mi uciec :P Nie ważne, przecież mi się nie spieszy :)
Autobusem dojechałem na autostradę, na parking. Zjadłem czekoladę i zacząłem łapać. Nawet parę samochodów przepuściłem, bo jakoś nie podobało mi się, gdzie jadą ;P Albo kiedy tam jadą. Dość łatwo się w Szwajcarii łapie stopa. Zabrał mnie sympatyczny gościu, który wyglądał jak narkoman, który właśnie wrócił z odwyku. Jednakże, bardzo miło się z nim rozmawiało :) Opowiadał o tym, że jak miał 8 lat, to był 3 tygodnie w Polsce i wszyscy dla niego byli bardzo mili.
Zostawił mnie gdzieś tam (przyznam się szczerze, że nie pamiętam gdzie to było, pamiętam tylko jak parking wyglądał) i poinstruował gdzie które drogi idą (żebym się nie zgubił. Stamtąd zabrał mnie Niemiec. Koordynator jakieś sporej firmy chemicznej. Świetnie gadał po angielsku (więc ćwiczyłem, ile mogłem). Jak temat zszedł na miasto Polski, to zgodził się ze mną, że Kraków jest piękniejszy od Wrocławia (widać, zna się na rzeczy :P). Chwalił też Toruń, jako piękne historyczne miasto, w którym jest... Radio Maryja. Tak otóż Niemiec z urodzenia i pochodzenia słyszał i wie na temat Radia Maryja :P Taki małe zdziwko miałem :P
Wysadził mnie na jakimś parkingu za stolicą. Znowu objawiła się bezużyteczność mojej mamy - mogłem z nim śmiało jeszcze spory kawałek jechać. Nic to. Usiadłem na drodze i łapałem stopa dalej. Parę razy złapałem, ale nie ten kierunek (znaczy ten, ale przez mapę moją, myślałem, że nie ten :P). Zobaczyłem 3 tiry. Kierowcy byli z Malborka (i wiedzieli gdzie jest Miastko), niestety mieli czekać na tym parkingu do poniedziałku. nic to przecież mi się nie spieszy :P
A skoro mi się nie spieszy, to rozłożyłem sobie w cieniu kalimate i uciąłem sobie drzemkę (bo miałem dość siedzenia na słońcu :P). Potem znowu usiadłem na drodze. Kierowcy tirów, jednak zaczęli jechać, zatrzymali się i mówią, że do granicy mogą mnie podrzucić. No to jechałem dalej :)
"No to witamy w kraju okupanta." takie coś usłyszałem zaraz po przekroczeniu granicy od kierowcy tira. Wysadził mnie na parkingu tuż za granicą. Mnóstwo aut tam przejeżdżało. Tylko nikt jakoś się nie chciał zatrzymywać :P W końcu zabrałem się z jakimś Niemcem. Jechał dość bardzo w moją stronę, ale miał zjeżdżać z autostrady, co nie było mi na rękę, więc wysiadłem po jakiś 200 km :P Puścił dobrą muzę i pomimo psującej się pogody strasznie się wyluzowałem. Jedna piosenka zasłużyła sobie na miano tematu przewodniego mojej podróży :)
I niech mnie nikt źle nie zrozumie - z dziewczyną na stopa jedzie się naprawdę fajnie i bardzo dobrze wspominam poprzednią podróż z Kingą. Ale podróżowanie samemu ma swoje zalety :) Nie jest lepiej, jest inaczej :)
Dzień szósty
Gdzieś tam przekimałem w namiocie i ruszałem dalej. Tym razem zabrała mnie starsza Niemka (gdzieś tak po 60 miała). Właśnie wróciła z Ameryki południowej, gdzie była pół roku. Żeglowała razem z mężem i zwiedzała. I tak od słowa do słowa (pochwaliłem się oczywiście, że również żegluję) usłyszałem, że jakoś w przyszłym roku będą sprowadzać jacht z Ameryki do Europy. I czy nie chciałbym płynąć z jej mężem przez ocean :). No i jak ja mogłem odmówić :P Zostawiłem namiary na siebie i teraz czekam tylko na jakieś potwierdzenie. A może się uda :)
Po takich nowinach to już naprawdę mi się nie spieszyło, mało mnie obchodziło czy gdzieś dojadę, bo przecież ocean już na mnie czeka :) I tak się rozmarzyłem, że znowu dzięki mojej mapie byłem w czarnej pupie. Znaczy 5 godzin łapałem stopa w miejsce, w które nie mogłem dotrzeć. No chyba, że przeszedłbym na drugą stronę autostrady (o czym poinformowała mnie grupka Niemców i chwała im za to). A pragnę zauważyć, że byłem gdzieś koło Stuttgartu. Więc zmiana trasy,trochę odbije na południe i będzie dobrze. I gdzie złapałem stopa? Do Monachium...
Zatrzymał się Czech tirowiec (Mati jeśli dobrze pamiętam). Przesympatyczny gość - już jechał z nim jeden autostopowicz (też z Polski). I wiózł nas do Monachium :) I to była osoba, z która najtrudniej mi się rozmawiało, ponieważ go... rozumiałem :P Jak mówił po czesku to mój mózg po chwili to trawił i docierało do mnie co powiedział. I on rozumiał mnie, jak mówiłem po Polsku. Ale przez ostatnie kilka dni, tak się przyzwyczaiłem do angielskiego, że słysząc nie polski język automatycznie przechodziłem na angielski :P
Mati poczęstował nas czekoladkami (chwała mu za to, bo były pyszne), zaparkował tira w firmie i podwiózł nas jeszcze swoim prywatnym autem na parking (choć wcale nie było mu po drodze). A zrobił to wszystko dlatego, bo mógł nam pomóc. Stwierdził, że jak może pomóc, to należy to robić. Bo kiedyś to może on będzie potrzebował pomocy. Jak się spotyka takich ludzi na drodze - to są te momenty, kiedy docenia się podróże autostopem. Taka podróż przywraca wiarę w ludzi :)
No ale jestem już jestem na parkingu i mogę iść spać :)
Dzień siódmy
Zmarzłem w nocy na kość. I to pomimo tego, że nakryłem się dodatkowo kocem termicznym. Jak się obudziłem, to obczaiłem kleszcza. No to zabiłem tego niemieckiego krwiopijcę i ruszyłem łapać stopa :)
Specjalnie wcześnie wstałem (no bo jednak już mi się spieszyło). Było zimno! A ja od 6 rano do 10 nie mogłem złapać nic. Kompletne zero. Na szczęście, przez przypadek miałem rękawiczki (takie zimowe, w których chodzę po górach). Na szczęście, bo bym chyba zamarzł.
Zatrzymał się Słoweniec, Dawid. Podobnie jak ten Czech, z dnia poprzedniego, zatrzymał się, bo mógł mi pomóc (chyba mu się mnie szkoda zrobiło, jak zobaczył mnie w rękawiczkach). Strasznie sympatyczny - gadaliśmy sobie po angielsku. Jechał do Norymbergi, tam zmieniał auto i jechał do Frankfurtu do pracy na 3 tygodnie. W drugim samochodzie jechał jego kolego, a on namiętnie mówił o nim "she" :) Ale jak sam mówił, jak się nie używa języka to się go zapomina. Za to świetnie mówił po niemiecku. Skąd wiem? Bo zatrzymała nas policja na autostradzie (zapomniał włączyć światła, a strasznie padało).
Pierwsze co, to że należy się 200 euro mandatu (mnie szczena opadła). Dawid grzeczny, skruszony się tłumaczył, że zapomniał, że bardzo przeprasza i więcej się to nie powtórzy. Wyjaśnił jeszcze, że ja jestem autostopowiczem. Policjant sprawdził nasze dowody - jak spojrzał na mój to zaczął do mnie po polsku gadać, gdzie jadę :) Sprawdził dowody, oddał, powiedział po niemiecku, że tym razem to tylko ostrzeżenie, a na koniec dodał do mnie po polsku:
"A Ty hamuj kolegę, żeby tak blisko samochodów nie podjeżdżał i żeby światła włączał." Mówił to wszystko z idealnym akcentem. Dawid stwierdził, że na pewno był Polakiem i puścił nas tylko dlatego, że ja razem z nim jechałem. Ja nie jestem co do tego do końca przekonany, ale było to prawdopodobne :) No i pewnie dlatego zmienił trochę trasę, żeby mnie zostawić tam gdzie potrzebuję :)
Jak tylko wysiadłem poznałem parę autostopowiczów z Polski. Wracali z zawodów (z Rzymu do Warszawy). Zdążyliśmy zamienić 3 słowa, złapali stopa, do samej Warszawy. A ja się pod nich podpiąłem :] W ten sposób w 3 minuty złapałem stopa do samego Wrocławia.
I to tyle, mam nadzieję, że nie zanudziłem. Kto mógł ze mną jechać, a tego nie zrobił niech żałuje. Ale niedługo kolejna podróż - na October Fest w Monachium :)
Zbrudzone naczynia i nie tylko:
- garnek
- widelec
- nóż
- łyżka